czwartek, 24 listopada 2011

Odliczanie czas zacząć - 30 dni do Antka i wspomnienie porodu



Za 30 dni termin wypakowania, a dla Was dzień Wigilii (a swoją drogą zaczęłyście jakieś przedświąteczne przygotowania?). Czuję się kompletnie mentalnie nieprzygotowana. Boję się jak cholera. Chce mi się krzyczeć - czy on nie może wyjść jakoś inaczej? Przed pierwszym porodem bałam się mniej - byłam optymistką, która nie wiedziała, co ją czeka. Teraz już wiem. Wiem, a wolałabym nie wiedzieć.
Miałam krótki, bezproblemowy 5 godzinny poród. Intensywny, zajebiście bolesny koszmar. A ból, którego miałam na drugi dzień nie pamiętać pamiętam doskonale - to on m. in. tak długo powstrzymywał mnie przed kolejną ciążą. Pewnie, że da się przeżyć - ale muszę mieć niski próg bólu i przeżywać drugi raz tego piekiełka bym nie chciała, ale wyjścia nie mam. Rozwieranie postępowało szybko, za szybko. Jakaś położna nakrzyczała na mnie, żebym się nie wydzierała, bo to dopiero początek - zatem zamiast oddychać przy skurczu - ja mocno zaciskałam zęby, co by dźwięku upokorzenia z siebie nie wydobyć. A tak naprawdę to nie był początek, bo za chwilę okazało się, że to już bóle parte i dzidziuś pcha się na świat. Cięcia krocza, którego bardzo się bałam nie poczułam wcale - czyli zrobione zostało w odpowiednim momencie, lekarz położył się na moim brzuchu i pomógł wypchnąć mi moje maleństwo. Poród popłodu, czy jak kto woli łożyska bolał mnie, tak samo jak zwykły poród  - ja nawet myślałam, że bliźniaka rodzę. Ale najgorsze było szycie - niby na znieczuleniu, ale trwało całe wieki i mogłabym przysiąść, że na żywca, bo bolało jak cholera, darłam się jak cholera, płakałam i błagałam o znieczulenie. Potem szukali żyły do wkłucia, pokuli mi dwie ręce, ale moje zawsze widoczne żyły poznikały - to nie było przyjemne, ale w porównaniu do reszty to i tak drobnostka. Po porodzie - trzęsące zimno - cała dygotałam i szalony głód - w życiu nie byłam tak głodna, jak wtedy. Jakaś miła położna przyniosła słodką bułkę i herbatę, okruszki leciały na Kubusia - którego przystawiono mi do piersi (tym samym pierwszy posiłek moje maleństwo spożywało razem z mamusią). I ulga, której nie zapomnę - jakaś pani cudnym wacikiem i płynem myła mi poszarpane, opuchnięte krocze, a ja chciałam, by ta chwila trwała wiecznie - takie to było ukojenie.
Oczywiście małżonek szacowny, kochany trwał przy mnie - uciekł tylko przy bólach partych , a po przyjściu Kubusia na świat zaraz go panie miłe zawołały. Teraz też nie wymagam, by był cały czas - jak ma mi zemdleć i mnie jeszcze bardziej zestresować to wolę go na raty. Pomógł mi wtedy bardzo - cały poród przechodziliśmy po schodach  - góra, dół, góra, dół ( wtedy nie było piłek, worków, drabinek, wanien itp.). Pół rodziny też czekało  - mój tata, babcia - wszyscy ciekawi czy będzie Kubuś czy Ola? Mały przez całą ciążę chował się podczas Usg i nie wiedzieliśmy, czy synek, czy córeczka. Dlatego też w początkowych miesiącach miał sporo różowych pajacyków :) Ale niebieskich też - żeby nie było.
Po porodzie okazało się, że pomylili moje rh i na karcie miałam wpisane złe. Dopiero w połowie dnia wbiegła pielęgniarka poprawiła kartę i szybko cyknęła mi zastrzyk w dupkę. Mam RH- i potrzebna była immunoglobulina anty-D. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze.
Niestety w domu szwy pękły i się rozdarłam, gdy powiedziano mi, że Ona nie żyje - miałam wybór zostać w domu z małym i modlić się o cud ładnego zrośnięcia lub wrócić do szpitala na szycie i obserwację. Wybrałam oczywiście pozostanie z synem w domu. Przeszłam wtedy najgorsze chwile mojego życia, które przeplatały się z wielkim szczęściem - od razu po powrocie do domu zadzwonił telefon z informacją o śmierci najbliższej mi wtedy (poza tatą i mężem) osoby na świecie. Osoby, która kochała mnie bezwarunkową miłością, najlepszego przyjaciela, kogoś z kimś spędzałam każdy dzień, każdą chwilę. Wzięła i umarła. Na szczęście zdążyła zobaczyć Kubusia. Tak więc zaczęło się moje piekło na ziemi. Wielomiesięczna depresja. Długo do mnie nie docierało, że już Jej nie ma, a najgorsze, że życie toczyło się dalej. Ja jeszcze po paru miesiącach nie miałam w świadomości faktu, że Jej już nie ma, nie raz chciałam dzwonić i pytać się, jak coś ugotować, a rodzina patrzyła wtedy na mnie mnie, jak na wariatkę.
Śmierć najbliższej osoby i urodzenie dziecka zbiegło się w czasie aż za bardzo. Wiele mi to uświadomiło.
Pozostał lęk...
Pozostało 30 dni...
Ale to nie reguła i teraz już nic złego się stać nie może...

4 komentarze:

  1. Nawet nie chcę sobie tego wszystkiego wyobrażać. Boję się bólu porodowego, ale ponoć narodziny maleństwa sprawiają, że się o tym zapomina. Ale to, co po tym Cie spotkało to naprawdę jest ból, którego wyleczyć się nie da :( nie wyobrażam sobie tego :( Bardzo współczuję, bo co innego można napisać w takiej sytuacji? Wszystkie słowa wydają się wtedy takie banalne.
    Nie bój się tych świąt. Nawet jeśli Maluszek postanowi przyjść w Wigilię, to może właśnie wtedy jest czas na jakiś cud i poród będzie ekspresowy i mniej bolesny niż poprzedni? Życzę Ci tego z całego serca :)

    OdpowiedzUsuń
  2. O mamusiu ale się spociłam czytając to co napisałaś. Ja mam wysoki próg bólu i tylko sytuacja mieszkaniowa powstrzymuje nas przed kolejną próbą :))

    OdpowiedzUsuń
  3. No i szykuje się nowy Kolega dla Jula:D

    OdpowiedzUsuń
  4. Najbardziej mnie ruszyła końcówka Twojego wpisu. Mam jednak takie przeczucie, że obecność Kubusia była potrzebna, żebyś mogła sobie poradzić ze stratą Najważniejszej Osoby w Życiu. I jestem przekonana, że teraz już będzie dobrze. Trzymam za Was kciuki...

    ps. W którym szpitalu rodzisz?

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za komentarz, pozdrawiam :)