Czasem zastanawiam się czy jestem do końca normalna, czy jednak walnięta. A skąd te rozważania? Pomyślcie: idę do kuchni zrobić kolację, nie ma mnie przy Antosiu - tracę chwile, które już się nie powtórzą i w dodatku czuję kłucie zazdrości w sercu, że to nie ja go tulę, nie do mnie się teraz uśmiecha. ZAZDROŚĆ. . A jak idę do sklepu i z teściową zostawię dziecię swe, to mało co się nie przewrócę, tak gnam między półkami, jak najszybciej wpadam do domu, rzucam torby, ciuchy i patrzę, co dziecię robi. ZAZDROŚĆ. DZIKA ZAZDROŚĆ. A kiedy to ktoś przychodzi i słyszę, jaka to z męża skóra zdarta, jaki to tato wykapany, co czuję? Tak, tak. ZAZDROŚĆ. No i ten gość śmie dziecię moje na ręce wziąć i nosić, i śmiać się do niego. Toż to chwile bezcenne z życia mojego wydarte i odebrane mi brutalnie. Ba, nawet, jak sama jestem i dziecię na chwilkę samo zostaje, a ja muszę coś zrobić, toż serce mało co mi się z piersi nie wyrwie i do dziecia nie pobiegnie...
No i co Wy na to? Uleczalne? Czy raczej nie?
Mamy i nie leczymy :)
OdpowiedzUsuńNieuleczalne- I DOBRZE!:D
OdpowiedzUsuńBo to jest synuś mamuni i koniec!!
OdpowiedzUsuń